poniedziałek, 9 września 2013

Leczenie chirurgiczne raka tarczycy - cz. 2

Dzisiaj kontynuacja tematu chirurgicznego leczenia raka tarczycy. Nie będzie jednak w tym wpisie teorii. Będzie samo życie! Poniżej prezentuję fragmenty moich notatek, które sporządzałem po poszczególnych operacjach, które przechodziłem w związku z leczeniem raka rdzeniastego tarczycy. Wpis ten proszę traktować jako przykład tego jak może (ale nie musi) wyglądać leczenie chirurgiczne i czego się, mniej więcej, można w związku z nim spodziewać. Zaznaczam, iż są to tylko moje subiektywne odczucia, a wszystkie informacje, które podaję poniżej są oparte wyłącznie na tym co zapamiętałem i jak to w tamtym okresie odczuwałem.

 listopad 2009 r.
Operacja usunięcia tarczycy i środkowych oraz prawostronnych węzłów chłonnych.
Dzień przed zabiegiem ostatni posiłek pozwolono mi zjeść o godz. 17 (pić można było chyba do godz. 20). Około godziny 19 dostałem zastrzyk przeciwzakrzepowy w brzuch, i małą tabletkę do połknięcia przed snem (ale nie później niż o godz. 22). Zastrzyk pomimo moich obaw okazał się prawie bezbolesny, jedynie później przez 15 minut troszkę szczypało mnie pod skórą i nic więcej. Natomiast tajemnicza tabletka wcale nie była nasenna, jak sugerowali niektórzy pacjenci lecz miała za zadanie przygotować układ nerwowy do podania narkozy. Nie ukrywam, że mniej więcej po pół godziny od jej połknięcia wyluzowałem jak bym wypił dwa piwa . Byłem w pełni świadomy tego co się dzieje, ale świat widziałem w różowych okularach i chciało mi się gadać (ogólnie to mi się zawsze chce gadać, jednak zanim zażyłem tabletkę byłem spięty wewnętrznie oczekiwaniem na zabieg, przez co, jak na moje możliwości, dość milczący). Ciekawe jest to, że niektórzy pacjenci przekazują sobie niestworzone historie o działaniu tej tabletki i na wszelki wypadek (?!) jej nie zażywają w efekcie czego, gdy jadą korytarzem na salę operacyjną, można ich zobaczyć bladych ze strachu, płaczących i zdenerwowanych do granic wytrzymałości. To przykre doświadczenie, przede wszystkim dla nich, ale i dla innych pacjentów oraz personelu szpitala również. Myślę, że skoro ufamy lekarzom i pozwalamy się im „kroić” to w kwestii tej tabletki też chyba warto im zaufać.

Noc minęła spokojnie, chociaż dość długo nie mogłem usnąć.
W dniu zabiegu obudziłem się około godziny piątej. Byłem lekko podenerwowany, a nawet więcej niż lekko. Chciałem by już się zaczęło coś dziać, czekanie było nieznośne. W końcu przyszła pielęgniarka i przyniosła mi małą tabletkę (taką samą jaką połykałem wieczorem), ponadto kazała mi się rozebrać (skarpetki i majtki pozwolono mi zostawić – jest dzięki temu cieplej w trakcie zabiegu), wskoczyć w gustowne, niebieskie wdzianko (za duża koszula od piżamy, która nie posiada guzików lecz troczki i zakłada się ją tyłem na przód ;-) ) i czekać, aż po mnie ktoś przyjdzie. Przed dziewiątą przyszły dwie pielęgniarki i siostra przełożona czy oddziałowa (tak właściwie to nie wiem jakie zajmowała stanowisko, w każdym razie była ważniejsza od pozostałych), która zapytała czy jestem uczulony na penicylinę, na co ja, zgodnie z prawda odpowiedziałem, że nie wiem. Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwała, bo nieco się skrzywiła na twarzy i przykazała pielęgniarkom, żeby wymienić penicylinę na coś innego i poszła dalej. Panie pielęgniarki zabrały mnie razem z łóżkiem i potoczyły do sali przed-zabiegowej. Jazda po szpitalnym korytarzu zrobiła na mnie wrażenie: te uciekające sprzed oczu lampy na suficie korytarza i świat widziany z dziwnej perspektywy – czułem się jakbym oglądał film (ale to niestety nie był film). W sali przed-zabiegowej podeszła do mnie inna, bardzo miła siostra i powiedziała, że założy mi wenflon i jak się nie będę ruszał, to może jej się uda to zrobić za pierwszym razem (dowcipna dziewczyna). Udało się! Chwila oczekiwania i jazda na salę operacyjną. W połowie drogi przesiadka na łóżko operacyjne (wąskie, twarde i zimne), w końcu parkowanie w miejscu zabiegu. Trochę jeszcze podyskutowałem z bardzo miłymi siostrami (no cóż, nic nie poradzę, że ze mnie taka gaduła) i w pewnym momencie zobaczyłem jak zaczyna mi się rozmazywać obraz przed oczami. Zdążyłem tylko jeszcze zapytać siostry czy to normalne, że mi się ostrość rozjeżdża i usłyszeć odpowiedź: „wszystko w porządku”. Następnie poczułem na twarzy jakiś kawałek przylegającej gumy o specyficznym zapachu. Podniosłem prawą rękę i stwierdziłem, że mam nałożoną maskę. Nie bardzo „kumałem” co jest grane, więc nie podnosząc się z leżenia (czułem się jakoś dziwnie ociężały) zagadnąłem do pielęgniarki, którą słyszałem w pobliżu, czy mogę zdjąć to coś z twarzy. Nie pozwoliła mi. Wtedy zaświtały mi w głowie pytania, których nie omieszkałem w trybie natychmiastowym zadać: „czy już jest po operacji?”, „która jest godzina?” Siostra podeszła do mnie i powiedziała, że już po operacji, podała godzinę i powiedziała, że na twarzy mam maskę z tlenem, którą niedługo mi zdejmie. Po chwili (nie wiem jak długiej, bo poczucie czasu wtedy mi nieco szwankowało) faktycznie zdjęto mi maskę i wywieziono do sali ogólnej. Jak tylko łóżko ze mną opuściło obszar bloku operacyjnego i wtoczyło się na korytarz, jak z podziemi pojawiła się moją uśmiechnięta żona - jej radosna obecność dodała mi skrzydeł.
Przejazdu korytarzem nie pamiętam i całej reszty dnia też nie bardzo. Byłem jeszcze otumaniony. Dopiero późnym popołudniem zacząłem odczuwać pragnienie, narastający ból gardła, karku i prawego ucha. Zostałem uświadomiony, że nie wolno mi nic jeść ani pić oraz podnosić się z łóżka do rana następnego dnia. Na dobranoc (ok. godz. 19) dostałem zastrzyk przeciwbólowy i zasnąłem upewniwszy się wcześniej, że dreny wystające z mojego wnętrza nie wypadną w trakcie snu (siostra zapewniła mnie, że są przyszyte i na pewno nic im się nie stanie, a od jutra będę mógł z nimi spokojnie spacerować).
Ta noc była długa. Obudziłem się gdzieś ok. godz. 23 i nie mogłem zasnąć. Bałem się poruszać na łóżku, bolało mnie w krzyżu oraz karku, chciało mi się pić, a gardło piekło okrutnie. Jakoś jednak w półśnie przetrwałem do godziny 5 rano gdy siostra oznajmiła radośnie: „wstajemy”.
Z niedowierzaniem, zachrypniętym głosem zapytałem: „ja też mogę?”.
Siostra odrzekła: „jak najbardziej”.
„A mogę się już napić?” – zapytałem
„Tak. I proszę zażyć małą białą tabletkę na czczo, a resztę po śniadaniu” – otrzymałem odpowiedź.
Powolutku się podniosłem, powtykałem zbiorniczki od drenów za spodnie i podszedłem do stolika na którym stał bananowy Kubuś. Drżącymi rękami podniosłem butelkę, odkręciłem niepewnie zakrętkę (dobrze, że żona wychodząc wieczorem poluzowała ją bo chyba bym sobie sam nie poradził) i nareszcie mogłem się napić. Tak pysznego napoju nie piłem nigdy w życiu, choć przełykanie stanowiło nie lada problem. Przed godz. 8 była już u mnie moja kochana żoneczka.
Pierwszy dzień po zabiegu był chyba najbardziej meczący. Gardło mnie tak bolało, że miałem problemy z przełykaniem jedzenia, a nawet picia (niektórzy tak mają po intubacji), gdyby nie tabletki przeciwbólowe nie byłbym w stanie nic zjeść. Kark bolał niemiłosiernie (ciężko mu się dziwić skoro dzień wcześniej, w trakcie operacji miałem długi czas głowę nienaturalnie odchyloną do tyłu), a na dodatek uwierał mnie dren za uchem (niby nie bardzo, ale jednak cały czas, co powodowało dyskomfort). Nie mogłem sobie znaleźć wygodnej pozycji w łóżku, w związku z czym, moja żona cierpliwie przekładała mi poduszkę z jednej strony na drugą, podkładała dodatkowa poduszkę, to znowu ją zabierała itd. itd. (prawdę mówiąc to nawet nie przypuszczałem, że potrafi być taka cierpliwa – dzięki żonko; całuski).
Około południa przyszła pani rehabilitantka, która pokazała mojej osobistej pielęgniarce [czyt. żonie] w jaki sposób można zmieniać pozycję łóżka, aby było mi wygodnie (nawet nie wiedziałem, iż łóżko, na którym leżałem miało takie możliwości). Tak więc najwygodniejszą pozycją (przynajmniej na chwilę) okazała się pozycja „zygzaka” (to moja nazwa własna) wyglądająca tak: pięty-dół, kolana-góra, siedzenie-dół, plecy-góra.. Rehabilitantka poinformowała mnie jeszcze, bym spał na plecach lub na boku przeciwległym do ciętego i wstawał przez bok (nie wyobrażałem sobie nawet innej możliwości wstawania, skoro nawet przy przewracaniu się z pleców na bok, głowę ustawiałem sobie rękami, ale przynajmniej potwierdziła właściwość mojego postępowania).
Kolejnego dnia było już coraz lepiej. Ból ustępował (a jak nie chciał to wyganiały go tabletki), głowa była stabilniejsza, a z czasem i dreny zostały wyciągnięte – wziuuut, cmok (kto miał wyciągane dreny wie jaki dźwięk mam na myśli).
Trzeciego dnia po zabiegu siedziałem w autku, a żona wiozła mnie do naszego kochanego domku…
grudzień 2010
Operacja w technice ROLL.
6 XII  - ze względu na wznowę w loży prawego płata tarczycy dostałem skierowanie do szpitala (cóż za specyficzny prezent na Mikołaja, nieprawdaż?) w celu jej usunięcia.
10 XII  - odwiedziłem szpital aby zrobić badania przed przyjęciem. Standardowo sympatyczna pani pielęgniarka pobrała mi 7 próbówek krwi, następnie zrobiono mi EKG, a następnie zostałem przyjęty przez internistę, który po zapoznaniu się z dokumentacją medyczną zaczął standardowy wywiad lekarski. W pewnym momencie padło pytanie o moje serce i jakieś z nim problemy, od słowa do słowa okazało się, że muszę powtórzyć EKG bo to, które zrobiłem nie jest prawidłowe (tzn. wykazuje nieprawidłowość pracy serca). Powtórzone EKG było niestety takie samo jak to pierwsze i w związku z tym internista oświadczył, iż musi skonsultować mój przypadek z kardiologiem, ale dodał, że nie mam się co martwić, gdyż według niego mogę być operowany, jednak musi nad tym czuwać kardiolog. Nie ukrywam, że nieco się podłamałem takim stanem rzeczy, lecz cóż mi pozostało? Tylko czekać…Konsultacja z kardiologiem na szczęście potwierdziła, iż zabieg może się odbyć, ale jak wrócę do domu to mam się skontaktować z kardiologiem w miejscu zamieszkania, ponieważ ujawnił się u mnie zespół preekscytacji. Nie pytajcie co to jest, bo sam zbyt dokładnie tego nie wiem. W każdym razie chodzi o to, że moje serducho nie pracuje do końca tak jak powinno i jest to najprawdopodobniej wrodzona wada serca, która akurat teraz się ujawniła…
13 XII - zostałem przyjęty do szpitala. Przyjęcie, można by rzec, standardowe gdyby nie to, iż ze względu na ujawniony w miniony piątek problem z sercem, pani anestezjolog konsultowała się z kardiologiem oraz już po umieszczeniu na sali odwiedził mnie kardiolog i przeprowadził ze mną wywiad (niestety nie do gazety). Dzień minął dość szybko, tym bardziej, że towarzyszyła mi moja Połowica (zapomniany wyraz, no nie ?) i nie było właściwie czasu na rozmyślanie, chociaż nie ukrywam, iż gdzieś tam w środku szczypał lęk… Wieczorkiem TV do godziny 21, później kąpiel, magiczna tableteczka i… luuuzzzziiik…
14 XII - pobudka około 5. Tableteczka już niezbyt działa, stresik zaczyna się skradać. Przewracam się z boku na bok i czekam… Zaczyna się kolejny dzień z życia szpitala: sprzątanie sali, mierzenie temperatury, wizyta lekarza itp. Dostałem kolejną magiczna tableteczkę, ale z zastrzeżeniem, iż wolno mi ją połknąć dopiero jak wrócę ze znacznikowania. O godz. 8.30 pani pielęgniarka zabiera mnie i pana Rysia do znacznikowania (pan Rysio został przyjęty razem ze mną i też ma mieć operację w technice ROLL).

Technika ROLL polega na tym, iż obszar, który ma być wycięty zostaje zaznaczony poprzez wpuszczenie do niego substancji radioaktywnej (tzw. znacznika). W trakcie zabiegu lekarz wyszukuje specjalnym czujnikiem obszar zaznaczony i go usuwa. Dzięki tej metodzie chirurg ma możliwość zlokalizowania i usunięcia nawet bardzo niewielkich zmian chorobowych.
Tak więc jedziemy na pierwsze piętro i tam czekamy na doktora, który ma się nami zająć. Około 9.30 zjawia się doktor z metalową, maleńka walizeczką i prowadzi nas pod gabinet zabiegowy. Pierwszy wchodzi pan Rysiu i z różnych przyczyn spędza tam około pół godziny, a ja pod gabinetem nerwowo dreptam tam i nazad marząc o maleńkiej tableteczce. W końcu moja kolej. Wchodzę. Kładę się jak do biopsji. Krótka wymiana zdań z doktorem. Długie badanie USG i wbicie igły, tak jak przy biopsji. Następnie wprowadzanie znacznika radioaktywnego w guzka, który ma być usunięty. Nie jest to miłe, trochę boli, ale da się wytrzymać. I tyle. Można wracać na salę i połknąć magiczną tableteczkę. Kilka chwil i jestem wyluzowany. Spokojnie czekam. Trochę drzemię, trochę rozmawiam z żoną (miała przyjść dopiero po operacji, ale ona mnie nie słucha. Eh te kobiety). Około 13.30 jadę na zabieg, a około 17.30 jestem z powrotem na sali.
Nocka jakoś mija. Nie jestem tak obolały jak po pierwszym zabiegu, ale co dwie godziny wpada w odwiedziny pielęgniarka i robi zastrzyk lub odciąga dren lub sam nie wiem co jeszcze, w każdym razie przychodzi zawsze wtedy, gdy w końcu uda mi się zasnąć ;-)
15 XII - jest dobrze, tylko mnie prawie nie słychać. Mówię cichutko i nie swoim głosem. Przyczyna? Porażenie prawego fałdu głosowego. Niestety w trakcie zabiegu został uszkodzony jakiś nerw, na szczęście jednak nie przecięty więc wszystko ma wrócić z czasem do normy. Wskazana konsultacja w poradni foniatrycznej w miejscu zamieszkania.
16 XII - wyciągniecie drenów, wypisik, L4 i już żoneczka wiezie mnie do domciu. Juppi !!! (jak mawia mój syn).
styczeń 2011
Na dzień dzisiejszy, pomimo karuzeli z kontraktami NFZ-u, udało mi się zdobyć terminy do specjalistów i czekam na wizytę u foniatry i kardiologa.
Głos powoli wraca do formy – rano jest całkiem nieźle, ale wieczorem chrypię jak Safari w fiacie 125 (kto ma trochę więcej lat niż moja kochana żona to wie o czym mówię…)
maj 2012
Operacja usunięcia węzłów chłonnych szyi i śródpiersia.
Taki piękny widok miałem z okna.
Myślałem, że jadę do Zakopca na badanie EBUS/EUS, po wykonaniu którego wrócę do domu najpóźniej następnego dnia, a za kilka dni pojadę poznać wynik. Okazało się być jednak inaczej. Po badaniu oznajmiono mi, iż wynik z opisem będzie za dwa dni i wówczas zostanie podjęta decyzja co robimy dalej.
"Zmroziło mnie", takiego obrotu sprawy nie przewidywałem. Owszem wiedziałem, iż bardzo prawdopodobnym jest, że będę miał kolejną operację, jednak nie przypuszczałem, że tak szybko może to nastąpić. Z jednej strony bardzo dobrze, bo im szybciej tym lepiej, jednak z drugiej strony nie tak to sobie zaplanowałem. (...) Wynik badania okazał się być "dobry" (cokolwiek to znaczyło dla lekarzy) i w związku z tym wyznaczono mi termin operacji za trzy dni. Aby nie było zbyt lajtowo to w dniu poprzedzającym zbieg termin został przesunięty o jeszcze jeden dzień. Jednak koniec końców operacja została przeprowadzona i po trzynastu dniach spędzonych w szpitalu wróciłem do domu. W trakcie operacji chirurdzy wydziobali mi kilka węzłów chłonnych, a wśród nich te, które świeciły na pecie. Teraz pozostaje mi więc szybko się zrastać i czekać na pooperacyjne wyniki hispat.
Jako ciekawostkę napiszę jeszcze, iż zabieg miałem około południa w piątek, a już w sobotę przed południem wyciągnięto mi szwy, dokładnie oczyszczono okolice cięcia, a następnie pani pielęgniarka posmarowała je klejem o zapachu bataprenu i poprzyklejała kawałki gazy (przynajmniej tak to wyglądało). Taki opatrunek mam nosić dotąd, aż sam odpadnie, tylko w czasie brania prysznica mam starać się go zbytnio nie namaczać aby nie odpadł za wcześnie.