sobota, 28 kwietnia 2018

Moja historia.

Dawno nic tu nie pisałem - wybaczcie.

Wsiadłem na karuzelę codzienności i przed oczami miga mi tylko: praca - dom - praca - dom - praca...

No może troszkę przesadzam, czasem znajduję czas na jakieś przyjemności, np. rodzinne podróże małe i duże, ale tak czy inaczej brak mi czasu na pisanie bloga. Jednak ze względu na to, iż co jakiś czas otrzymuję maile z różnymi zapytaniami dotyczącymi raka tarczycy wiem, że wiele/wielu z Was ma niedosyt informacji jak to całe chorowanie na raka tarczycy wygląda praktycznie, jak przebiega leczenie i co dzieje się w głowie pacjenta po usłyszeniu diagnozy. Oczywiście nie wiem jak to było, jest lub będzie u innych osób, ale wiem jak to wyglądało u mnie i tymi wspomnieniami mogę się z Wami podzielić.

Moja historia, czyli rak tarczycy dopadł mnie zupełnie niespodziewanie.
      Miałem 32 lata, gdy dowiedziałem się, że JA – zdrowy, młody facet, mąż i ojciec – wcale nie jestem taki zdrowy jak myślałem. Mam raka tarczycy. W jednej chwili mój świat stanął na głowie. Poczułem się totalnie zdezorientowany. Na początku nie wiedziałem ani co robić, ani co myśleć. Zacząłem więc szukać informacji na temat choroby, która mnie dotknęła. Co ją wywołuje, jak ją leczyć, jakie są rokowania, jak z nią żyć.
W odnalezieniu się w zupełnie nowej sytuacji, w której postawiła mnie choroba, pomogła mi pani endokrynolog, która przekonała mnie, że rak rdzeniasty tarczycy jest chorobą, którą się leczy skutecznie. Pomógł mi kontakt z osobą, która walczy już ponad dziesięć lat i dzielnie się trzyma. I pomogła mi lektura książki pod tytułem: „Zwyciężyć chorobę”, w której jej autor, Mariusz Wirga, w zwięzłej i bardzo przystępnej formie wprowadza czytelnika w strefę medycyny psychosomatycznej; pomaga radzić sobie ze stresem wywoływanym przez chorobę, rozwijać swoją osobowość oraz odczuwać szczęście i czerpać radość z życia, w każdym jego momencie... 
Ale może najlepiej będzie jak zacznę od początku:
     Pewnego letniego dnia zaczęła mnie boleć szyja z prawej strony i jakby trochę spuchła. Pomyślałem nawet, że może warto by się wybrać do lekarza, jednak ponieważ ból nie był dotkliwy (nazwał bym to raczej dyskomfortem niż bólem), a w dodatku był to ostatni tydzień przed moim urlopem i sporo miałem jeszcze spraw do pozamykania przed wyjazdem na wakacje, wizyta u lekarza przeszła do listy zadań do zrealizowania w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Po powrocie z wakacyjnych wojaży, ponieważ szyja ciągle pobolewała, a zgrubienie nie znikało, poszedłem dla „świętego spokoju” do lekarza pierwszego kontaktu. Tu pojawiło się pierwsze, rzekłbym delikatne, zaniepokojenie. Lekarz, który z natury jest bardzo pogodny, tym razem badając mnie bardzo się zatroskał. Wymacał moją szyję raz, następnie drugi raz i jeszcze raz coś sprawdził, po czym oznajmił nader poważnym tonem, iż to nie musi być nic poważnego, ale on zaleca mi zrobić USG tarczycy i badania krwi. Poszedłem więc pierwszy raz w życiu na USG, a tam niezbyt subtelny pan radiolog stwierdził: „ma pan sporego guza na prawym płacie tarczycy (…) ale wygląda łagodnie (…) musiał go pan sobie już trochę hodować, może rok, może nawet dłużej, (…) trzeba będzie wyciąć (…) młody pan jest, ogólnie zdrowy, to nie ma sprawy będzie się dobrze goiło, nie ma co tego zostawiać bo wcześniej czy później trzeba to i tak będzie wyciąć, więc lepiej załatwić sprawę od razu, a szczegóły to niech pan ustali w szpitalu z chirurgami (…) to powodzenia…” „POWODZENIA”? Łatwo powiedzieć, gorzej zrobić. Od dnia swoich urodzin nigdy nie byłem w szpitalu jako pacjent, a tu mi facet mówi: „wyciąć i po sprawie”. Nogi mi się lekko ugięły, ale skoro trzeba to trzeba.
Z wynikiem USG poszedłem do lekarza pierwszego kontaktu. Tam czekały już na mnie wyniki podstawowych badań krwi okazały się być w normie, TSH - również! Dostałem skierowanie do przychodni chirurgicznej w szpitalu oraz receptę na szczepionkę na żółtaczkę (jak mnie mają kroić, to lepiej się zaszczepić). Pojawiło się tylko pytanie jak szczepić się na tą żółtaczkę trybem zwykłym czy przyspieszonym? To jednak miało się wyjaśnić po wizycie w szpitalu i ustaleniu terminu zabiegu.
U chirurga w szpitalu krótka piłka: „faktycznie guz jest, trzeba usunąć, ale najpierw niech pan idzie do endokrynologa, następnie zrobi biopsję tarczycy i z wynikam zgłosi się do nas, wówczas określimy jak pilna jest operacja i w jakim zakresie ma być przeprowadzona”. I w tym momencie właściwie się uspokoiłem. Gdyby to było coś bardzo poważnego to działania zapewne byłyby bardziej zdecydowane, a tak to sobie spokojnie poczekam. Jednak jak przyszło ustalać termin do endokrynologa, mój spokój nieco zbladł gdy usłyszałem, że do końca roku terminów już nie ma, a na nowy rok jeszcze nie ma zapisów. To był drugi tydzień września… 
Żona (i inni najbliżsi też) nie dała mi w zasadzie wyboru. Usłyszałem, że nie mogę czekać tylko mam iść na prywatną konsultację do endokrynologa - natychmiast! Po szybkim rozeznaniu lokalnego rynku lekarskiego ustaliłem termin wizyty u powszechnie cenionej w moim mieści pani doktor. Podczas wizyty pani endokrynolog wykonała mi USG, przeprowadziła dokładny wywiad i stwierdziła, że wygląda jej to na wole guzowate, ale mimo wszystko powinienem pilnie wykonać biopsję tarczycy oraz RTG płuc z projekcją na tarczycę. Dowiedziałem się również, że jeżeli diagnoza się potwierdzi to może wystarczy mi usunąć tylko pół tarczycy co bardzo mnie ucieszyło, gdyż w przypadku usunięcia całej tarczycy człowiek musi już do końca życia zażywać leki hormonalne, a w przypadku usunięcia jej połowy, tarczyca powinna sobie radzić z produkcją hormonów bez wspomagania farmakologicznego. Tak więc sprawa wydawała się być wyjaśnioną, zostało jeszcze wykonać zalecone badania, ale to potraktowałem raczej jako formalność.
Na zdjęciach RTG nie wyszło nic złego więcej niż to co już wiedziałem, więc można rzec: OK. Biopsji, nie ukrywam, bałem się; jak się później okazało zupełnie niepotrzebnie. Po wykonaniu badania pani doktor przeprowadzająca biopsję poinformowała mnie, iż po wyniki muszę się zgłosić osobiście ponieważ takie są procedury, a wstępny termin odbioru wyników mam wcześniej potwierdzić telefonicznie. Pozostało czekać... Na dwa dni przed przewidywanym terminem odbioru wyników biopsji zostałem telefonicznie poproszony o powtórzenie badania TSH oraz zbadanie poziomu Kalcytoniny i dostarczenie tych wyników, celem przekazania ich patomorfologowi wykonującemu ocenę materiału pobranego w czasie biopsji. Tu zapaliło mi się czerwone światło. Mój spokój został ponownie zmącony. "Coś pewnie jest nie tak jak powinno skoro są potrzebne dodatkowe badania" - pomyślałem i udałem się na konsultacje do "Doktora Google". Jak łatwo się domyślić wiele się naczytałem, niezbyt wiele dowiedziałem, ale na pewno się przestraszyłem. Poszedłem jednak po rozum do głowy i postanowiłem zaprzestać szperania po internecie i poczekać spokojnie na wynik badania kalcytoniny (TSH było cały czas na właściwym poziomie) oraz biopsji.Czekanie na wynik biopsji chociaż trwało zaledwie parę dni nie było jednak tak spokojne jak sobie planowałem, bowiem poziom kalcytoniny w moim organizmie okazał się być przekroczony siedemdziesięciokrotnie. Taki wynik skłonił mnie do wznowienia poszukiwań w internecie, co oczywiście zaowocowało pojawieniem się wielu pytań (na razie bez odpowiedzi) i obaw (bardziej lub mniej uzasadnionych)...
24 września 2009 roku, o wcześniej ustalonej godzinie zgłosiłem się do pani chirurg, która wykonywała biopsję, aby poznać wyniki badania. Zostałem poproszony do gabinetu gdzie rzeczowo poinformowano mnie, iż wyniki biopsji były niejednoznaczne, dlatego też telefonicznie poproszono mnie o dostarczenie wyników badań TSH oraz kalcytoniny. Na podstawie tych wyników, oraz próbki pobranej podczas biopsji lekarz patomorfolog postawił diagnozę, iż najprawdopodobniej mam raka rdzeniastego tarczycy. Przyjąłem to chłodno. Po wcześniejszej lekturze, gdzieś w głębi duszy spodziewałem się takiej diagnozy. Dowiedziałem się jeszcze od pani doktor, iż nawet jeżeli faktycznie jest to ten rak, to można go leczyć i zasugerowała konkretny instytut onkologii mający duże doświadczenie w leczeniu tego typu schorzeń. Podziękowałem za dobrą radę, pożegnałem się i wyszedłem. Wsiadłem do samochodu i wtedy zaczęło do mnie docierać to co przed chwilą usłyszałem. Zacząłem drętwieć na ciele i umyśle... Wziąłem się jednak trochę w garść i spróbowałem działać... Po pierwsze powinienem zadzwonić do żony, przecież umówiłem się z nią, że jak tylko będę znał wynik do dam jej znać. Ale co jej powiedzieć? "Cześć Kochanie właśnie się dowiedziałem, że mam raka" ??? ... Totalny mętlik w głowie... Wybrałem na komórce numer do pani endokrynolog... Zajęte. Próbuję jeszcze raz. Dalej zajęte. I tak jeszcze z pięć razy... Jak to wszystko długo trwa... W końcu udało się! Rozmawiam z panią doktor, mówię co się przed momentem dowiedziałem i proszę o spotkanie; umawiamy się na następny dzień. Teraz muszę zadzwonić do żony... Odbiera natychmiast i wypytuje co się dowiedziałem. Nie odpowiadam wprost, trochę kluczę, mydlę oczy i owijam w bawełnę, a na koniec dodaję, że się umówiłem jeszcze na konsultacje. Ponieważ mam nie tylko kochająca, ale i inteligentną żonę, a ponadto znamy się już bardzo długo, więc mój sposób przekazywania informacji może nieco łagodzi wydźwięk przekazu jednak wszyscy zainteresowani wiedzą co jest grane. Słyszę w słuchawce nieme przerażenie i cichuteńki płacz....

Dlaczego ja? Dlaczego teraz? Przecież nie palę tytoniu ani innych używek, alkohol piję sporadycznie i z umiarem, ciepło się ubieram, poważniej nie choruję, nie prowadzę siedzącego trybu życia.... Więc dlaczego??? Umrę szybko czy jeszcze trochę pożyję. Mój synek jest jeszcze taki mały - potrzebuje taty. Przestanę pracować? Z czego będzie utrzymywała się moja rodzina? Jeśli pożyję jeszcze trochę to jak to życie będzie wyglądało? Co mam mówić rodzinie i znajomym? Jeśli umrę to moja żona powinna wyjść za mąż, muszę to jasno jej i innym powiedzieć, jest przecież młoda i nie może zostać samotna, musi dalej żyć i opiekować się naszym synem. Za ile umrę? Co jest po śmierci? Jak moją śmierć zniosą najbliżsi? Jak to się leczy? Czy długo to się leczy?... 
    Mniej więcej takie myśli (i jeszcze wiele innych mniej lub bardziej sensownych) kołatały się w mojej głowie gdy czekałem na konsultację z panią endokrynolog. Po prostu byłem przerażony. W głowie mi wirowało. Na zewnątrz udawałem twardziela aby nie martwić otoczenia, ale wewnątrz byłem totalnie rozbity. Moja kochana żona starała się jakoś trzymać ale widziałem, że jest wstrząśnięta, bardzo to przeżywa. Rozmowy się nam nie kleiły chociaż chcieliśmy pogadać. Moi rodzice i teściowie również byli bardzo przestraszeni i chyba ciągle nie dowierzali w to, o czym się dowiedzieli. Atmosfera była ciężka, jednak robiliśmy wszystko by, póki co, nasz brzdąc nie zorientował się w sytuacji (jak będziemy wiedzieli więcej, to powoli będziemy go przygotowywali do najprawdopodobniejszego scenariusza), na razie wie, że tatuś robił sobie badania bo go bolała szyja...
W końcu minęła doba i pojechałem na umówione spotkanie z lekarką. Pojechałem sam, chociaż jak łatwo zgadnąć nie było to łatwe do zrealizowania, bo przecież: i żona, i mama, i teść, każdy był gotów jechać ze mną aby mnie wspierać. Ja mimo wszystko wolałem pojechać sam i rodzina to uszanowała. Ich troska i życzliwość jednak mnie podbudowały. Spotkanie z panią doktor okazało się strzałem w dziesiątkę. Przeprowadziliśmy spokojną, rzeczową rozmowę, która bardzo mnie uspokoiła i pomogła rozpocząć pozytywnie myśleć. Dowiedziałem się konkretnie, że jeżeli nawet wstępna diagnoza się potwierdzi to i tak mam myśleć o swojej przyszłości w jasnych barwach. Raka rdzeniastego tarczycy w obecnych czasach się leczy i leczenie jest skuteczne. Na potwierdzenie podała mi konkretny przykład pacjenta, w wieku zbliżonym do mojego, który walczy (z sukcesami) z tą chorobą. Zadałem lekarce kilka pytań, na które cierpliwie odpowiadała (czasami nawet trzy razy na to samo pytanie) i wysłuchałem wszystkiego co powinienem na tym etapie wiedzieć. Na "do widzenia" pani doktor jeszcze raz podkreśliła bym MYŚLAŁ POZYTYWNIE! 
Wyszedłem z gabinetu z pozytywną energią i wiarą w wyleczenie.
Nadzieja, a może nawet pewność możliwości wyleczenia, którą zaszczepiła mi w serce i umysł pani doktor okazała się tak silna, iż udało mi się ją (przynajmniej w części) przelać w serca i umysły moich najbliższych. Wszyscy się nieco uspokoiliśmy...Ja rozpocząłem proces leczenia...


3 komentarze :

  1. Czy są dostępne nowe informacje o raku anaplastycznym? Dowiedziałam się, że jest to jedna z najzłośliwszych form raka tarczycy. Czy miał pan kontakt z osobami, które z nim skutecznie walczą?

    OdpowiedzUsuń
  2. To świetnie że udało się znaleźć dobrego specjalistę. Dobrze aby każdy miał taki kontakt do dobrego lekarza. I jeśli potrzebny jest endokrynolog łódź to polecam lekarza przyjmującego w ultimed

    OdpowiedzUsuń