niedziela, 6 stycznia 2019

Moja historia. Część 2.

Od początku prowadzenia tego bloga staram się przekazywać wiadomości, które nie wzbudzą zbędnego niepokoju lecz pozwolą oswoić się z chorobą. Równocześnie nie chcę by ktoś odniósł wrażenie, że rak tarczycy jest błahostką, którą można zbagatelizować. Dlatego przypominam, że najwłaściwszą osobą do prowadzenia dyskusji o raku tarczycy (i każdym innym nowotworze też) jest  LEKARZ.
Mój ostatni i kilka najbliższych planowanych wpisów, są skierowane w pierwszej kolejności do tych wszystkich, którzy właśnie poznali diagnozę i są zagubieni, przerażeni lub tylko zdezorientowani. By zobaczyli na konkretnym (w tym akurat przypadku - moim) przykładzie, że to normalna pierwsza reakcja, że trzeba przez to przejść i podjąć walkę. By sobie uświadomili, że nie ich pierwszych i nie ostatnich zaatakował rak. By nie zatrzymali się na etapie strachu lecz by zrobili krok do przodu i świadomie podjęli leczenie, z nadzieją na wyleczenie.

Rok pierwszy. Zaczynamy proces leczenia.
  Termin pierwszej wizyty w Instytucie Onkologii w Gliwicach został wyznaczony (telefonicznie) bardzo szybko. Gdy już tam się znalazłem, przeprowadzono ze mną dość szczegółowy wywiad, a następnie zostałem przyjęty przez chirurga, który pomacał mi szyję, przeglądnął wyniki dotychczasowych badań, odebrał próbki z biopsji (tzw. szkiełka), które z sobą przywiozłem i wyznaczył termin następnej wizyty za trzy tygodnie.
    W trakcie drugiej wizyty zostałem przyjęty również przez chirurga (tym razem innego) specjalizującego się w leczeniu tarczycy. Doktor był bardzo konkretny i niezbyt rozmowny, stwarzał dystans, ale nie był niemiły. Rzekłbym specjalista, który po raz kolejny zajmuje się takim samym przypadkiem. Przeprowadził ze mną krótki wywiad i poinformował, iż badania próbek potwierdziły rozpoznanie. Mam raka rdzeniastego tarczycy i w związku z tym, iż jest on takich rozmiarów jakich jest, muszę mieć usuniętą tarczycę w całości wraz z układem chłonnym środkowym szyi, a następnie mam mieć usunięty układ chłonny szyi po stronie guza. Krótko mówiąc dwie operacje w trakcie jednej narkozy. O tym, iż czeka mnie operacja wiedziałem, więc informacją, że zabieg będzie nieco bardziej rozległy w zasadzie niezbyt się przejąłem. Jednak w trakcie rozmowy coś mnie bardzo przeraziło. Dowiedziałem się bowiem, iż jeżeli nawet nikt w mojej rodzinie nie miał problemów z tarczycą to i tak mój rak może być dziedziczny, tzn. gen odpowiedzialny za powstanie raka mógł dopiero u mnie zmutować i stać się groźny dla mojego synka. Ta wiadomość była dla mnie o wiele gorsza niż wszystko razem wzięte co się dotychczas złego dowiedziałem. Lekarz wyjaśnił mi jednak, że może to być rak rdzeniasty dziedziczny, ale nie musi. Może to być odmiana sporadyczna. Ponadto gdyby to nawet była odmiana dziedziczna to wcale nie znaczy, że mój syn musi zachorować, a w najgorszym razie gdyby się okazało, że mój synek ma gen odpowiedzialny za powstawanie tego świństwa to i tak obecnie można (i trzeba) to kontrolować i nie dopuścić do rozwinięcia się choroby. Jednak póki co to nie ma potrzeby stresować dziecka, tylko trzeba wykonać badanie genetyczne RET mojej krwi, które pozwoli określić jaki rodzaj raka (sporadyczny czy dziedziczny) mnie dopadł.
W trakcie tej wizyty został ustalony również termin przyjęcia do szpitala i zalecono mi wykonanie tomografii komputerowej jamy brzusznej wraz z oceną nadnerczy.
Trzecia wizyta w Gliwicach miała się odbyć tydzień przed przyjęciem do szpitala jednak, dwa dni przed tym terminem zadzwoniono do mnie i przesunięto termin na następny tydzień (na dwa dni przed przyjęciem do szpitala). W trakcie tej wizyty pobrano mi chyba siedem próbówek krwi (miła pani musiała mnie kłuć na dwie ręce bo mam niskie ciśnienie i po napełnieniu dwóch próbówek, krew z lewej ręki nie chciała już lecieć), zmierzono mi ciśnienie, wykonano EKG, przebadano przez laryngologa i internistę...
Koniec końców stwierdzono, iż zakwalifikowałem się do przyjęcia i mogę pojutrze przyjeżdżać. I tak się stało. W wyznaczonym terminie, na początku listopada 2009 zostałem przyjęty na oddział... O tym co działo się dalej już pisałem tutaj.
 
Na koniec dzisiejszego wpisu dodam jeszcze, iż w każdej z powyższych "wycieczek" do Gliwic, towarzyszyła mi żona. Zajmowała kolejki w poczekalniach, uzyskiwała informacje, przypominała o tym, że czasem trzeba coś zjeść itd... Po prostu była ze mną, za co jestem jej bardzo wdzięczny. Oczywiście, że sam bym sobie również poradził, ale gdy w takich sytuacjach ma się obok siebie kochającą osobę jest dużo lżej. 
Z kolei żona mogła mi towarzyszyć bo nasz synek w trakcie tych wyjazdów zamieszkiwał u dziadków, co pozwalało nam spokojnie jechać, a jemu dostarczało wiele radości. Tak więc po raz kolejny potwierdziło się, że wsparcie innych osób w trudnych chwilach jest nie do przecenienia!


2 komentarze :

  1. Witam. Od 5 lat również borykam się z tą "przypadłością".Miałeś robionego PETa przy wzroście kalcytoniny? Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam serdecznie. Gdy po drugiej operacji wzrastał u mnie poziom kalcytoniny, to przy poziomie trochę ponad 100 pg/ml miałem wykonany PET i on wykazał zmiany, w wyniku czego miałem dalszą diagnostykę - EBUS/EUS i w konsekwencji tego trzecią operację. Obecnie mam kalcytoninę na poziomie ponad 170 pg/ml jednak skierowania na PET nie otrzymałem, a to z tego powodu, że PET, który może wykazać ewentualnie zmiany (ten, który miałem już kiedyś robiony) obecnie jest bardzo reglamentowany i obecnie mój przypadek się do wykonania tego typu badania nie kwalifikuje, a inny rodzaj PETa, przy takim stosunkowo niskim poziomie kalcytoniny, i tak nic nie wykaże.
      PS
      Ten PET, który kiedyś miałem wykonywany był określany jako: "Scyntygrafia całego ciała z zastosowaniem znakowanych analog"; "Scyntygrafia Ga-68-Dotatate przy użyciu tomografu hybrydowego PET/TK"
      Pozdrawiam cieplutko.

      Usuń