niedziela, 20 stycznia 2019

Moja historia. Część 3.

      Gdy w moim życiu nagle zmieniło się bardzo, bardzo wiele, musiałem to sobie jakoś poukładać w głowie. Zacząłem wówczas pisać blog. Dzielenie się moimi emocjami i doświadczeniami związanymi z chorobą stało się dla mnie sposobem na odreagowanie stresu wywołanego zupełnie obcą mi sytuacją, w jakiej się znalazłem. Poniżej kilka wpisów z pierwszego roku chorowania.

ROK PIERWSZY. 
Fragmenty pamiętnika.

O ZUSie w plusie ;-)
Byłem dzisiaj w ZUSie i ... było super. Trafiłem na bardzo miłą i kompetentną panią, która wypełniała swoje obowiązki z uśmiechem i fachowością. Wszystko co potrzebowałem bardzo dokładnie mi wytłumaczyła, posprawdzała dokumenty i jeszcze życzyła miłego dnia. Wiec i ja wszystkim życzę miłego dnia! Zawsze można znaleźć powód i do radości i do smutku; ja szukam tych pierwszych! A dzisiaj od rana w dobry humor wprowadziła mnie pani urzędniczka z ZUS, oby wszyscy tak jak ona podchodzili do swoich obowiązków. :-)
                                                                                ***
      Wyników badania RET nie mam do dzisiejszego dnia, bo podobno one tak długo trwają. Póki co zakładam, że wyniki potwierdzą, iż mam raka sporadycznego. Innej myśli w ogóle nie dopuszczam!!!

Wizyty kontrolne.
Pierwszą wizytę kontrolną miałem w miesiąc po zabiegu. Chirurg oglądnął moja bliznę pooperacyjną i był wyraźnie zadowolony z jej wyglądu. Pobrano mi krew by zbadać poziom wapnia zjonizowanego, parathormonu, kalcytoniny oraz TSH. A także otrzymałem wynik pooperacyjnego badania histopatologicznego. Okazało się, iż decyzja chirurga o usunięciu nie tylko tarczycy lecz również środkowych i prawostronnych węzłów chłonnych szyi była jak najbardziej właściwa, bowiem umiejscowiły się już tam przerzuty. Natomiast biopsja węzłów chłonnych lewej strony szyi, którą wykonano w trakcie operacji (tzw. INTRA) wykazała, iż są one, na szczęście, wolne od przerzutów. Na zakończenie wizyty, w odpowiedzi na pytanie jakie mnie teraz czeka dalsze leczenie usłyszałem, iż według pana doktora jestem już zdrowy, a teraz zostało nam to tylko potwierdzić odpowiednimi badaniami. Oby miał rację! Póki co trzymam się tej wersji!
     Druga wizyta pooperacyjna w Gliwicach odbyła się w dwa tygodnie po pierwszej. Było to w zasadzie jedno badanie - próba pentagastrynowa. Badanie to wiąże się z dość specyficznymi doznaniami, ale o tym napiszę kiedy indziej. Teraz pozostaje mi czekać na wyniki dzisiejszego badania, które poznam podczas najbliższej wizyty w Instytucie. Tak w ogóle to zauważyłem, iż wizyty kontrolne stały się swego rodzaju wyznacznikiem upływającego czasu. Na przykład: stłuczkę samochodową miałem dzień przed pierwszą wizytą po operacji, natomiast teść złamał sobie rękę w czwartek przed drugą wizytą w Gliwicach, z kolei wigilia w tym roku wypadła w czwartek po drugiej wizycie kontrolnej. Aby jeszcze bardziej zamieszać to dodam, że pierwsza kontrola ręki teścia będzie w czwartek po mojej trzeciej wizycie w Instytucie.
Jednym słowem czas płynie od kontroli do kontroli...
Ale co tam, byle do wiosny!

Miało być o badaniach ale będzie o polityce.
Serwisy informacyjne w ostatnich dniach donoszą, iż polityczne przepychanki trwają, a chorzy czekają. Czekają na „chemię” niestandardową. Czekają i niejednokrotnie „odchodzą z kwitkiem”. TV pokazuje zrozpaczonych, płaczących ludzi – bo w niektórych przypadkach to czekanie może oznaczać nawet śmierć. Politycy i urzędnicy przerzucają się odpowiedzialnością i ukradkiem spoglądają na wskaźniki popularności. Jednym słowem kolejna zadyma polityczna ze służbą zdrowia w tle. Od jutra najprawdopodobniej ten problem zostanie ostatecznie rozwiązany. Chorzy będą mogli się leczyć, ktoś straci styczniową pensję, ktoś kogoś przeprosi, ktoś pójdzie do kogoś na dywanik, może nawet jakiś minister zostanie zdymisjonowany, a potem... wszystko wróci do tak zwanej normy. Tylko czy na pewno wszystko? Przecież te osoby, którym przerwano cykl chemioterapii straciły dużo więcej niż trochę czasu i nerwów; dużo więcej….
     W zasadzie mam swoje lata i powinienem się już przyzwyczaić, że jest, jak jest i tak musi (?) być. Jednak nie potrafię. I to nie chodzi o tę jedną sprawę, która „wypłynęła” w ostatnich dniach, ale o całokształt funkcjonowania służby zdrowia w Polsce. O długofalowe programy badań, o profilaktykę, o terminy wizyt u specjalistów i wiele, wiele innych spraw, które zaczynamy dostrzegać gdy zdrowie odmawia współpracy z nami. Za obecny stan naszej służby zdrowia nie obwiniam bezpośrednio obecnego rządu, ani poprzedniego, ani nawet komuny (na którą tak wiele się zrzuca) lecz całą klasę polityczną. Drodzy Politycy (jeżeli jakiś tu zagląda). Wiem, iż sprawowanie władzy to nie jest łatwe zadanie. Jest wiele spraw do rozwiązania i wiele sposobów na osiągnięcie celu. Spieranie się jest nieodzownie wpisane w politykę – ja to rozumiem. Tak samo jak to, że bycie politykiem wiąże się z wielkim stresem i odpowiedzialnością. I mając na uwadze tę właśnie odpowiedzialność pomyślałem, iż pięknie by było, gdybyście przy rozwiązywaniu niektórych problemów przyjęli ponadpartyjną strategię długofalowego, spójnego działania; np. w służbie zdrowia – by nikt, przez politykę, w wolnej Polsce nie musiał umierać…
    To by było (a właściwie jest) na dzisiaj tyle. Zapewne nic od tego wpisu się w polityce nie zmieni, ale przynajmniej mi trochę ulżyło jak sobie poklikałem ;-)

BAC 3 razy – please!
- Dzień dobry, zapraszam na USG – powitał mnie młody, sympatyczny lekarz.
- Dzień dobry – odpowiedziałem. W gabinecie USG szybko zdjąłem sweter i wyłożyłem się na leżance. Pan doktor przystąpił do badania.
- Czy wyczuł pan w ostatnim czasie jakieś zgrubienia, guzy?
- Nie, ale to nie jest zbyt miarodajne ponieważ długo nie zauważałem nawet guza, który miał 2,5 cm. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Ale w ostatnim czasie jakby bardziej cierpnie mi szyja i czuję czasami dyskomfort (bo bólem bym tego nie nazwał) tu, tu i tu – dodałem wskazując konkretne obszary na szyi.
- Czy ma pan teraz jakąś infekcję? – zapytał lekarz.
- Jestem lekko przeziębiony.
Doktor jeszcze trochę poślizgał głowicą USG po mojej szyi, a następnie przeszliśmy do gabinetu, w którym przyjmował.
- Wyniki próby pentagastrynowej nie są fatalne, ale nie są też takie jakich byśmy sobie życzyli.
- Rozumiem – odparłem bez emocji.
- Ma pan powiększone węzły chłonne – w tym miejscu określił ich lokalizację, w lekarzom tylko zrozumiałym narzeczu. – Zrobimy ich biopsję. Proszę szybko podejść do gabinetu nr 1001 jeszcze pan zdąży – było już popołudniu więc gabinet zabiegowy miał być zaraz zamknięty. – Po badaniu proszę tu wrócić.
Szybko przebiegłem na badanie, choć w głębi duszy wcale tak bardzo mi się nie spieszyło do kłucia. Owszem to nie jest jakieś straszne badanie, ale aż trzy biopsje? Tak od ręki? No cóż, jak trzeba – to trzeba. W zabiegówce powitały mnie dwie młodziutkie panie w białych kitlach i dojrzały mężczyzna z bródką (też w białym kitlu rzecz jasna) siedzący za sterami USG.
- Dzień dobry – zacząłem nieśmiało.
- Dzień dobry, proszę się położyć, wałeczek pod głowę – zaordynował pan z bródką (od razu było widać kto tam rządzi). Z pewną nieśmiałością (jak ongiś mawiała Anna Patrycy) wykonałem polecenie, a tu już po mojej szyi śmiga sonda USG.
- Zaczynamy od tego – powiedział głównodowodzący, a zaraz po tym nachyliła się nade mną miła pani i poczułem chłodek w szyi.
- Teraz ten? – zapytała pani nakłuwająca
- Nie. Ten jest wyraźnie zwłókniały, nie ma co go kłóć i tak nic by z tego nie było. Teraz niech pani weźmie tego – i znowu poczułem chłodek w szyi i kręcenie igiełki
- Bez materiału – poinformowała młoda pani w kitelku.
- Proszę? – zamruczał dowódca.
- Beż materiału – powtórzyła winowajczyni – Chyba trochę za płytko…. Nie przebiłam mięśnia – dodała.
- Niech pani zrobi tu – będzie lepiej, albo nawet tu – będzie jeszcze lepiej.
Na szyi po raz kolejny czuję przykładaną rurkę przez którą wprowadza się igłę. W tym momencie ręka pana doktora sięga rurki i koryguje jej ustawienie.
- Tak będzie najlepiej – stwierdza mentorskim tonem pan z bródką.
Następuje trzecie ukłucie.
- Bardzo dobrze – mówi wyraźnie zadowolony kierownik zabawy – To wszystko – dodaje do mnie dosyć beznamiętnym tonem.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia – odpowiadam szczerze zadowolony, że to już koniec i, że młoda pani lekarka pomimo tego, iż najwyraźniej jeszcze się uczy fachu, to jednak już sporo umie i całościowo badanie można określić jako co najwyżej nieprzyjemne.
Wracam do gabinetu, z którego zostałem wysłany na biopsję. Pan doktor wydaje mi jeszcze skierowanie na tomografię szyi i klatki piersiowej, USG jamy brzusznej i badanie krwi. Tomografia i USG w najbliższy poniedziałek, a badanie krwi „od ręki” dwoje drzwi dalej.
No to do poniedziałku Gliwice…

Stan zawieszenia?
Mam pewien problem. Nie wiem jak odpowiadać na pytanie: „jak tam Twoje zdrowie?”. 
Z jednej strony czuję się bardzo dobrze, a z drugiej, wyniki są niejednoznaczne. Ogólnie jest lepiej, ale niektóre wyniki nie są do końca takie jak być powinny. Są pewne wątpliwości. Trzeba poczekać i zrobić badania kontrolne. Porównać wyniki i zobaczyć czy coś się zmienia, a jeżeli tak, to w którą stronę? W zasadzie normalka przy raku, jednak nie bardzo wiadomo co odpowiadać mniej lub bardziej zatroskanym rozmówcom. Zazwyczaj rzucam zdawkowe: ” jest O.K.”, „może być”, „idzie w dobrym kierunku” lub „nie jest źle, choć mogło by być lepiej”. Jeżeli to wystarczy to super, jednak niektórzy są bardziej dociekliwi i wtedy pojawia się problem, bo wiele osób nie potrafi zrozumieć jak można powiedzieć, że jest O.K. skoro do końca jeszcze nic nie wiadomo, jak można smacznie spać wiedząc, że za kilka tygodni czy miesięcy będę musiał powtarzać badania, których wyniki mogą być, delikatnie mówiąc, niezadowalające. Jak mogę spokojnie trwać w takiej niepewności? Odnoszę wrażenie, że zdaniem wielu osób, choroba nowotworowa sprawia, iż chory funkcjonuje w stanie zawieszenia pomiędzy życiem, a śmiercią i nie pozostaje mu nic innego jak przyjąć postawę zagubionej, przestraszonej istotki, która przycupnęła gdzieś w kąciku i czeka… Tylko na co czeka? – ja się pytam… i nawet nie chcę słyszeć odpowiedzi…
Z mojego punktu widzenia sprawa jest prosta. Oczywiście prawdą jest, iż osoby chore na raka muszą robić badania kontrolne i jeżeli nawet zostaną wyleczone to i tak pozostaje im świadomość, iż choroba może powrócić; muszą się liczyć z różnymi jej konsekwencjami, również śmiercią. Ale czy to jest powód do tego aby się zamartwiać, zatruwać życie sobie i innym? Patrząc w ten sposób, to wszyscy ludzie powinni się cały czas zamartwiać, bo umiera się przecież nie tylko na raka. Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Można dostać zawału, udaru, wpaść pod samochód, zostać napadniętym, utopić się w basenie, zostać porażonym prądem elektrycznym, a nawet zakrztusić się pijąc poranną kawę i udusić. Każdy z nas, bez wyjątku, może w ciągu ułamka sekundy, zupełnie niespodziewanie „przejść na drugą stronę”. Ale czy z tego powodu ludzie się zamartwiają? Nie. Więc dlaczego ja mam się zamartwiać? Kochani, pewien znajomy żołnierz z brygady powietrzno-desantowej, powiedział mi, iż wśród skoczków jest takie powiedzenie: „Co się boisz? Do góry nie polecisz, Ziemi nie ominiesz!”. I właśnie to powiedzenie, według mnie, świetnie oddaje istotę naszego życia. Jest wiele rzeczy, na które mamy wpływ i musimy to mądrze wykorzystywać (założyć spadochron główny i zapasowy, włożyć kask itd.), ale są też takie, którym musimy się poddać (grawitacja). Życie to właśnie taki skok ze spadochronem. Jedni skoczkowie spadają krócej, inni dłużej, ale wszyscy w końcu znajdują się na ziemi. Ciekawe, którzy są bardziej zadowoleni ze skoku? Ci, co spadali krótko, ale potrafili się cieszyć przestrzenią wokół siebie i pięknymi widokami, czy ci, którzy długo szybowali w przestworzach pocąc się i zaciskając oczy ze strachu, martwiąc się czy linki im się nie poplątają, a jeżeli nawet nie, to czy sobie nóg nie połamią przy uderzeniu o ziemię?
    Ja cieszę się życiem tym, które mam! Wam też tego życzę! Wspominajcie miłe chwile, a złych chwil nie rozpamiętujcie. Myślcie o przyszłości, ale się o nią nie zamartwiajcie, chwytajcie dzień, który macie i starajcie się go jak najlepiej przeżyć…

Pozytywny aspekt choroby.
     Czy można doszukać się czegoś pozytywnego w jakiejkolwiek chorobie? Czy zachorowanie na raka może wnieść coś dobrego do życia chorego lub jego rodziny? Choć odpowiedź może się wydać niektórym osobom niewiarygodna, brzmi : TAK. Przeglądając fora dyskusyjne, czytając blogi, artykuły i książki łatwo natrafić na wypowiedzi osób, które twierdzą, iż stając w obliczu choroby i realnego ryzyka zakończenia ziemskiej wędrówki, zupełnie zmieniają swoje spojrzenie na świat. Zaczynają, żyć prawdziwą pełnią życia i chociaż niejednokrotnie cierpią fizycznie, to odnajdują spokój ducha, o którym – w czasach przed chorobą – nie miały pojęcia, że w ogóle istnieje. Zaczynają prawdziwie doceniać dar życia. Oczywiście nie wszystkie osoby dotknięte chorobą potrafią doszukać się w takim stanie rzeczy pozytywów (i wcale im się jakoś nie dziwię), jednak znajdując się w trudnej sytuacji warto ją przemyśleć i postarać się, mimo wszystko, doszukać czegoś co może nadać jej sens. 
A teraz, aby już nie „sypać” ogólnikami, przechodzę na moje podwórko:
     Gdy poczułem zimny oddech kostuchy na plecach nie było mi łatwo, jednak uświadomienie faktu, iż mam realną szansę aby jej umknąć (póki co), pozwoliło mi się opanować i w miarę spokojnie podjąć leczenie. Rak był dla mnie zupełną niespodzianką – bardzo niemiłą i przerażającą. Spowodował wiele komplikacji w życiu moim i mojej rodziny, ale równocześnie zmienił moje postrzeganie życia i śmierci, spowodował, iż potrafię się cieszyć małymi radościami dnia codziennego i staram się żyć tu i teraz. Teraz wiem, iż oprócz tego, że trzeba być odpowiedzialnym (i w związku z tym planować oraz zabezpieczać przyszłość swoją i rodziny), trzeba również starać się każdego dnia dostrzegać tę rodzinę. Dostrzegać wszystkie maleńkie, powszednie radości i zbierać je w swoim sercu by stworzyć tam wielkie ognisko radości, a nie czekać na jakąś wielką radość, która kiedyś ma przyjść - bo to kiedyś może już nie być moim czasem. Już wiem, że życie nie może polegać tylko na gromadzeniu, by kiedyś w przyszłości z tego skarbca korzystać. Życie polega na patrzeniu na świat szeroko otwartymi oczami i codziennym zachwycaniu się jego pięknem. Życie trzeba „łapać” każdego dnia i mocno wyciskać, bo nie wiem ile jeszcze chwil zostanie mi darowanych. Dlatego też nie warto tracić życia na bezsensowne spory i kłótnie, których przyczyną są zazwyczaj błahe sprawy. Kłótnia, co prawda, stanowi całkiem efektywny sposób rozładowania napięcia emocjonalnego, jednak nie jest to dobry sposób, gdyż w gniewie mówimy rzeczy, których tak naprawdę nie myślimy, staramy się mieć przewagę nad „drugą stroną”, za wszelką cenę, w efekcie czego ranimy się wzajemnie, nie rozwiązując problemu. Jestem przekonany, iż nie należy się w ogóle kłócić lecz trzeba spokojnie, merytorycznie, z wzajemnym szacunkiem rozmawiać, a negatywne emocje rozładowywać w inny sposób niż kłótnia. Ja to już wiem – co wcale nie znaczy, że wiem jak to wprowadzić w życie. Póki co staram się nad sobą pracować i spokojniej reagować na stresujące sytuacje; a jak mi to wychodzi to już inna sprawa…

A życie sobie płynie…
Dawno nic tu nie pisałem...
U mnie OK. Czuję się bardzo dobrze, nie licząc okresowego drętwienia szyi i pobolewania na szwie, plus trochę szybszego męczenia się. Taki stan rzeczy spowodował, że życie wciągnęło mnie na nowo w swój zwariowany wir i brakuje mi czasu na pisanie. Wiele różnych spraw zajmuje mój czas i nie ma chyba sensu opisywanie ich tutaj dokładnie. Cały czas jestem pozytywnie nastawiony do świata i staram się nie ulegać negatywnym emocjom. Natomiast moje nawyki żywieniowe, niestety, w ostatnim czasie zaczęły się upodabniać do tych z przed diagnozy, czyli lepiej nie mówić (piszę o tym po to, by samego siebie zdopingować do wprowadzenia stosownych zmian w jadłospisie). W ogóle jeśli chodzi o nawyki żywieniowe to w przyszłości „skrobnę” jakiś tekścik na ten temat, bo od nich zależy w dużej mierze jakość naszego życia, o czym niestety większość z nas zapomina lub w ogóle nie zdaje sobie sprawy.
   Dla dopełnienia obrazu mojej sytuacji, w nieco ponad pół roku od postawienia diagnozy i niespełna pół roku od zabiegu, dodam, iż obecnie realizuję odwieczną zasadę: „pożyjemy – zobaczymy”. Tzn. operacja się udała, tarczyca z guzem usunięta, węzły chłonne z przerzutami też, poza tym wydaje się być czysto, ale kalcytonina ciągle nie taka by móc powiedzieć, że sprawę uważamy za zamkniętą i jeszcze parathormon też ciągle kuleje. Najbliższa wizyta w IO w Gliwicach na początku czerwca, a w międzyczasie spotkam się jeszcze z „moją” panią endokrynolog. 

Wpływ myśli na samopoczucie.
   Wpływ myśli i przekonań na samopoczucie jest ogromny. Ostatnio bardzo namacalnie odczułem ten, dość powszechnie znany, fakt. Otóż zrobiłem sobie badania kalcytoniny, parathormonu, tyreoglobuliny, poziomu wapnia itd. Wyniki okazały się być gorsze niż zakładałem. I co? Zacząłem się doszukiwać w swoim samopoczuciu jakichś nieprawidłowości oraz niepokojących objawów i… znajdywałem je. W ciągu kilku następnych dni udałem się na wizytę u endokrynologa (taką nadplanową kontrolę). W jej trakcie usłyszałem zalecenie bym skontaktował się z Gliwicami, aby zapytać czy w związku z takimi, a nie innymi wynikami, nie powinienem przyspieszyć terminu planowej wizyty kontrolnej w IO w Gliwicach? Takie postawienie sprawy spowodowało, że zacząłem widzieć wszystko w ciemno szarych (aby nie powiedzieć czarnych) barwach. W jednej chwili stałem się drażliwy, apatyczny, zmęczony i obolały. Byłem zdołowany psychicznie i zacząłem odczuwać fizyczne dolegliwości. Stan taki trwał do dnia, w którym udało mi się przeprowadzić rozmowę telefoniczną z lekarzem z Gliwic. W zasadzie nie powiedział on nic odkrywczego, stwierdził jedynie, że wyniki, które mu podałem telefonicznie nie są jakoś nadzwyczajnie niepokojące, a termin, który mam ustalony nie jest zbyt odległy i w związku z tym nie widzi konieczności zmiany trybu postępowania. 
I co się stało? 
W trybie natychmiastowym wrócił mi dobry humor, świat nabrał jasnych barw, a dolegliwości fizyczne złagodniały i ustąpiły. 
Cud? 
Nie. Namacalny dowód na to jak wielki wpływ na nasze samopoczucie ma to, co dzieje się w naszych głowach.
I jaki z tego wniosek?
Nie należy się zamartwiać, bo zamartwianie się niczego nie zmienia (no może z wyjątkiem włosów, które mogą posiwieć). Niby o tym już dawno wiedziałem, ale mimo to pozwoliłem na chwilę wziąć górę złym emocjom i dać się zapędzić w kozi róg strachu. Potraktuję to jak kolejną lekcję od życia i mam nadzieję, że kiedy znowu znajdę się w podbramkowej sytuacji, to nie stracę optymizmu i nie pozwolę by zdominowały mnie negatywne emocje i ich pokłosie. 
Znowu myślę pozytywnie i wszystkim radzę też tak robić!

Bez zmian…
Dzisiejszy wpis zacznę od wiadomości dla mnie najważniejszej: oficjalne wyniki badań genetycznych potwierdzają, iż nowotwór, który mnie zaatakował jest odmianą sporadyczną, a nie dziedziczną! Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć jak bardzo się cieszę z takiej informacji. Poza tym czerwcowe badania w Gliwicach nie wniosły w zasadzie nic nowego. Jest, jak to określiła pani doktor: „ani dobrze, ani źle”. Nie jest źle, bo kalcytonina w ciągu ostatnich miesięcy nie zmieniła się, ale dobrze też nie jest, bo jest ona jednak dziesięć razy wyższa, niż wynosi górna granica normy. Jest dobrze bo TK klatki piersiowej i szyi nie wykazało zmian względem wcześniejszego badania, ale jest źle bo nadal nie wiadomo gdzie się skorupiak czai, więc trzeba szukać dalej. Mówiąc krótko, szukamy dalej - aż do skutku. Następne badania dopiero w październiku. Na postawione przeze mnie pytanie: „to co teraz powinienem robić?, otrzymałem od pani doktor odpowiedź: „proszę normalnie żyć”; „czyli jak dotychczas, bez zmian” skwitowałem naszą pogawędkę i życząc wszystkiego dobrego podreptałem na pociąg…
   Nie ukrywam, iż wkurza mnie świadomość tego, że „zabawa w podchody” trwa nadal i trwać może jeszcze długo, ale staram się o tym nie rozmyślać. Jestem oczywiście świadomy, że nie wszystko jest OK, ale ta świadomość jest mi potrzebna do tego, abym nie zapomniał zażyć eltroxinu, zrobić badań kontrolnych, prawidłowo się odżywiać, podchodzić do życia maksymalnie na luzie (bezstresowo) i doceniać każdy dzień, który jest mi dany. Nie pozwalam jednak by świadomość choroby wzbudzała we mnie negatywne emocje. Nie zamartwiam się i nie zakładam złych scenariuszy, wręcz przeciwnie zakładam, że wszystko będzie dobrze i takie nastawienie do życia staram się przekazywać innym osobom. Moi drodzy, fakt że jestem chory i czasem o tym myślę, piszę czy rozmawiam, nie zmienia faktu, że moim celem jest wyzdrowienie, a nie użalanie się nad sobą. I choć może wydać się dziwne, to właśnie świadomość mojej choroby pozwala mi bardziej doceniać to co mam i cieszyć się życiem (ale o tym już chyba kiedyś pisałem, więc nie będę się powtarzał). Póki co realizuję zalecenie pani doktor by normalnie żyć i wyjeżdżam z moją kochaną żoneczką i rozbrykanym sykiem spacerować po plaży, kopać doły i budować zamki z piasku, chrupać smażoną rybkę, grać w karty, czytać książki i oglądać zachody słońca… Będzie supper!           


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz